Pytanie może i zaskakujące, a może i bezsensowne. Wszak nawet słownik języka polskiego PWN oznacza te słowa jako synonimy (darmowy,
bezpłatny), które oznaczają, że za coś nie pobiera się opłaty. Proste? Ano proste... do czasu.
Do czasu gdy okazuje się, że niby za usługę nie płacimy bezpośrednio, a jednak to za nasze pieniądze ta usługa jest wykonywana. Oczywiście mowa tu o tzw. środkach publicznych, czyli o środkach pochodzących głównie z podatków. Prawda, że jest to piękny eufemizm? Bo jakże to milej dla ucha gdy słyszymy, że zbudowano lub wyremontowano coś z pieniędzy miejskich, państwowych, czy wreszcie unijnych. No na pewno to lepiej brzmi niż stwierdzenie, że ową usługę wykonano za pieniądze uprzednio odebrane mieszkańcom.
Tak oto dochodzimy do wniosku, że w życiu nie ma nic za darmo i nawet jeżeli dziś za coś nie musimy płacić to albo już za to zapłaciliśmy, albo zapłacimy w przyszłości.
Jednak skąd taki wstęp i cóż za nim się kryje? Jak murem stoją za nim informacje o miastach wprowadzających darmową/bezpłatną komunikację [1] [2] [3] [4].
Co ciekawe autor wpisu na wpolityce.pl rozróżnia bezpłatne i darmowe... a przynajmniej tak wnioskuję po tym dziwnym konstrukcie: bezpłatna darmowa komunikacja zacznie działać od 1 stycznia 2014 r.
(pogrubienie moje).
Oczywiście ta komunikacja nie będzie bezpłatna dla mieszkańców, bo i tak będą musieli za nią zapłacić - ot zmieni się jedynie struktura jej finansowania i zamiast ogół mieszkańców partycypować tylko w części kosztów jej działania, będzie sponsorował ją w całości. Tak więc nie ważne czy korzystasz z autobusu, czy też nie bo i tak zapłacisz za jego jeżdżenie. Prawdą jest, że i teraz w większości (jeśli nie we wszystkich) miast część kosztów funkcjonowania komunikacji miejskiej jest pokrywane z miejskich (gminnych/powiatowych/itd.) budżetów. W przypadku Żor miasto obecnie dokłada 2.4-2.5 mln zł rocznie na funkcjonowanie 12 linii autobusowych. Zakładając, że na budżet miejski składa się tylko 61 tysięcy jego mieszkańców to każdy z nich dopłaca rocznie ok 40zł. Po zlikwidowaniu dodatkowych opłat za bilety kwota ta wzrośnie do ok. 54zł (przewidywany całkowity koszt komunikacji ma się zamknąć w 3.3 mln zł). Powiedzmy sobie szczerze że jest to niewiele. Zwłaszcza, że większość (ok 75%) kosztów funkcjonowania transportu już teraz pokrywa ogół mieszkańców.
A teraz popatrzmy na Kraków tak bliski memu sercu i portfelowi. W tym roku na komunikację potrzeba 409 mln zł, z tego 126.2 mln pochodzić ma z gminy a 266.7 mln z biletów. I tu w zasadzie porównanie z Żorami można by skończyć, bo jak porównywać miasto, w którym z budżetu obecnie finansuje się 75% kosztów komunikacji z miastem, w którym z budżetu na komunikację idzie niespełna 31% jej kosztów? Ano nie można. Stąd też pomysły bezpłatnej, a raczej bezbiletowej komunikacji w takim mieście są jedynie mrzonkami. Co ciekawe przy populacji ponad 750 tys. koszt całej komunikacji na osobę w skali roku w Krakowie wynosiłby ok 545zł, czyli 10 razy więcej niż w Żorach. Obecnie zaś koszt ten wynosi 168zł, tak więc nie trudno zauważyć, że bezbiletowa komunikacja to oszczędność przede wszystkim dla jej użytkowników (w Krakowie obecnie miesięczny bilet na wszystkie linie kosztuje 89zł).
To jest jedna strona medalu. Druga strona to inwestycje, które nie zostaną zrealizowane. Bo nie ma się co oszukiwać, że te 0.8 mln zł czy też 266 mln zł wezmą się z powietrza. Miejskie budżety nie mogą sobie dodrukować pieniędzy więc by wydać pieniądze na komunikację muszą tych środków nie wydać na coś innego (i to zapewne na to, na co obecnie je wydają). I tu rodzi się wielki konflikt i problem - co jest ważniejsze: komunikacja, czy coś. Konflikt, którego rozwiązać się nie da, bo dopóki pomysł bezbiletowej komunikacji nie zostanie wprowadzony, dopóty mieszkaniec miasta nie dowie się skąd na ten prezent
(jak to określiła Anna Ujma będąca doradcą prezydenta Żor) zabrano fundusze.
No comments
Write new comment